Krótki
luty obfitował u mnie w wiele ciekawych rzeczy, o których koniecznie chciałam
napisać na blogu. Znalazłam pierwszą książkę w tym roku, której szczerze nie
polubiłam, a co najgorsze czuję się z tego powodu winna. W moim domu codziennie
roztaczał się zapach świec, a wśród nich pojawił się mój „home signature
scent”, a w kąpieli towarzyszyły mi bomby zapachowe, których nie mogę pominąć
milczeniem. Odkryłam również nowy element, który na stale chciałabym włączyć do
mojej codziennej pielęgnacji. Niby nic, a tak wiele. W ciągu tej mniejszej
ilości dni miesiąca zdążyłam też zadziwiająco wiele zrobić w zakresie
pielęgnacji mojej skóry i ciała. W ulubieńcach pojawiło się sporo ciekawostek,
wśród których ciężko mi było wybrać te najlepsze, by nie spowodować tłoku i nie
zabrać miejsca w tekście na nowości, które przebyły 6500 km.
ULUBIEŃCY
v Origins DrinkUp Intensive
jest maską, którą pojawiła się na blogu przy okazji
tekstu o kilku miniaturach tej marki, które miałam okazję wypróbować. Nie byłam
wtedy pod wielkim wrażeniem. Owszem, maskę uważałam za dobrą, ale znałam
lepsze. Co się zmieniło? To, że zadziwiająco często po nią sięgam i właśnie
zakupiłam jej kolejne opakowanie. To bardzo fajny produkt do wieczornej
pielęgnacji, który używany regularnie 2-3 razy w tygodniu pięknie nawilża,
wygładza i przywraca blask cerze. Doceniłam ją szczególnie, gdy bardzo niskie
temperatury zmuszały do częstszego grzania przez co w domu powietrze było
wybitnie suche, a na dworze mroźne i ostre. To połączenie bardzo źle wpłynęło
na kondycję mojej wymęczonej hormonami cery, a DrinkUp Intensive okazało się
zaskakująco skutecznym remedium.
Więcej: Miniaturowa środa #5 || Origins
v LUSH Catastrophe
Cosmetics udało mi się kupić dopiero przy trzeciej
wizycie w sklepie stacjonarnym. Ta łagodząca, świeża maska z borówkami, rumiankiem
i różą jest po prostu nieustannie wykupiona i trzeba na nią polować, jak na
ostatni bochenek chleba przed świętami. Osiągnęłam sukces w wydawaniu pieniędzy
w sklepie z naturalnymi kosmetykami i nareszcie zrozumiałam o co to całe
zamieszanie. Jest to jedna z najlepszych masek, jakie miałam okazję używać i
sięgam po nią z przyjemnością. Ma cudowny zapach, który umila zabieg
upiększający i normalizujący. Skóra wygląda jak po spa w salonie, jest ukojona,
rozjaśniona i cudownie delikatna w dotyku. Brak podrażnień, zaczerwienienia,
rozszerzonych porów czy suchych skórek. Jedyne moje zastrzeżenie, to fakt, że
maseczka jest dość sucha i ciężko ją rozprowadzić.
v The Body Shop Himalayan
Charcoal Purifying Glow Mask jest odpowiedzią na
potrzeby cery problematycznej w czasie ciąży. Przez 9 miesięcy trudno uniknąć
zmian trądzikowych, a niewiele jest bezpiecznych składników kosmetycznych,
które skutecznie zwalczą problem. Należy do nich olejek z drzewa herbacianego,
który znajduje się w tej masce. Bardzo silnie działająca, naturalna i znacznie
tańsza niż GlamGlow, pomogła mi skutecznie walczyć z niedoskonałościami na
brodzie. Stosuję ją jako ratunek, gdy wysyp zmian zapalnych jest duży, żeby
zadziałać bakteriostatycznie, oczyścić skórę i wysuszyć zmiany. Jest bardzo
skuteczna, ale czuć jej działanie na skórze – mrowi, a nawet piecze, więc nie
polecam cerom bardzo wrażliwym, bo może podrażnić, wywołać łzawienie oczu i
przesuszyć. Jest też piekielnie wydajna, bo wystarczy jej niewielka ilość do
pokrycia twarzy, więc żeby uniknąć wpadek można zaopatrzyć się w saszetki tej
maski, które marka ma w ofercie.
v LUSH Bath Bombs są
moim uzależnieniem w tym miesiącu. Kąpiele bardzo pomagają na bóle kręgosłupa i
opuchnięcie nóg, które doskwierają mi od jakiegoś czasu. Zapachowe bomby nie
tylko dodatkowo uprzyjemniają kąpiel relaksującym zapachem, ale też pielęgnują
skórę olejami i masłami, które zawarte są w ich składzie. Dodatkowo oferta jest
bardzo rozbudowana zarówno pod względem nut zapachowych, jak i właściwości
produktów, więc każdy może znaleźć coś dla siebie. Ja osobiście uwielbiam
wszystkie, w szczególności oleje w formie rozpuszczających się kostek.
ODKRYCIE
v fresh Deep Hydration
Facial Toner jest produktem marki, którą od kilku
miesięcy odkrywam. Ten konkretny tonik pojawił się u mnie po przygodzie z
miniaturową wersją jego lżejszej wersji,
którą znalazłam w styczniowym pudełku Sephora Play!. Po otwarciu pudełka
tonik od razu powędrował do łazienki, bo w poprzednim roku doceniłam jak dobrze
sprawdza się pielęgnacja warstwowa na mojej skórze. Zadziwiająco moja skóra
najwyraźniej lubi też wyciąg z róży, bo to kolejny kosmetyk różany, który
lubię. Wersja Deep Hydration jest kolejnym etapem pielęgnacyjnym, który stosuję
rano i wieczorem po oczyszczaniu skóry. Minimalizuje ściągnięcie, nawilża,
tonizuje i przygotowuje skórę pod kolejne produkty. Skład jest prosty, krótki,
a w opakowaniu pływają sobie wysuszone płatki kwiatów, które nadają temu
kosmetykowi odrobinę gorzkawy, sfermentowany zapach róży, który na szczęście
nie drażni.
Więcej:
#SEPHORAPLAY 01/2018
NOWOŚCI
v MBrush By Maxineczka
Burgundy Collection przegapiłam, gdy pojawiła się w
sprzedaży, zapowiedź też mi gdzieś umknęła. Pierwszy raz pędzle dojrzałam na
Instagramie zwracając uwagę na połączenie złotej skuwki z rączką w odcieniu
czerwonego wina i nie mogłam przestać o nich myśleć. Po pierwsze dlatego, że są
najzwyczajniej w świecie piękne, a po drugie, bo planowałam zakup kolejnych
egzemplarzy, a od niedawna MintiShop zaczął wysyłać do Stanów. Pokonanie 6500
km z Polski zajęło tym pędzlom niecałe dwa tygodnie, a ja po otwarciu przez
długi czas bałam się ich używać. Są wybitnie mięciutkie, mają fantastyczne
wielozadaniowe kształty i jestem przekonana, że zajmą stałe miejsce w moim
pojemniku na pędzle. Po raz kolejny jestem zachwycona tym, jak świetną robotę
zrobiła Maxineczka. Należą jej się owacje na stojąco.
ROZCZAROWANIE CZYTELNICZE
v Beck Weathers Everest. Na pewną śmierć jest
pierwszą w moim życiu książką, która wywołała we mnie poczucie winy. Zacznijmy
jednak od początku. Jak większość ludzi śledzących wyprawę na K2, a w
następstwie akcję ratunkową na Nanga Parbat, sięgnęłam po literaturę o tematyce
wspinaczki wysokogórskiej. By poznać więcej szczegółów, osobistych przeżyć
himalaistów i po prostu wiedzieć więcej. Zakupiłam gromadkę ebooków i z nich
wszystkich niefortunnie wybrałam pierwszą pozycję dotyczącą jednej z
najbardziej śmiertelnych w historii wypraw na Mount Everest. Może to polskie
tłumaczenie tytułu, które nie ma nic wspólnego z angielskim, ale oczekiwałam
czegoś całkowicie innego. Everest. Moja
droga do domu bardziej pasowałoby do tej historii. Mało w tej książce samej
wyprawy, dużo autora i jego życia. To taka autobiografia, której bohatera
polubić nie mogę. W moim odczuciu cechuje go jakiś rodzaj megalomanii, który
często spotykam u Amerykanów, a którego po prostu nie cierpię. Poprawności i
sztucznej sympatii do człowieka, któremu rodzina i przyjaciele mają wiele do
zarzucenia. O ile jednak nie spędza mi to snu z powiek w normalnym przypadku,
to jednak w połączeniu z przeżyciami tego człowieka i jego rodziny, czuję się
źle, że go nie lubię. Że nie mogę powiedzieć dobrego słowa o jego książce.
ZAPACH DOMU
v Yankee Candle Sage&Citrus
został w lutym oficjalnie zapachem mojego domu. Bardzo
harmonijna mieszanka ziołowej zieleni, cytrusów i drzewnych nut. Ma w sobie
spokój, jasność, świeżość, lekką słodycz i jakiś rodzaj wyrafinowanego,
pudrowego luksusu, który pozwala się nim otulić i zrelaksować. Jest też
delikatna zielona ostrość i gorzkość, która dodaje całej kompozycji bardzo dużo
energii i trochę zimna, które sprawiają, że to zapach bardzo uniwersalny. Duża
świeca po rozpaleniu i przykryciu jej illuma-lid, szybko daje zapach, który
rozprzestrzenia się po całym domu. Jest dość intensywny, sprawdza się w dużych
pomieszczeniach, ale nie przytłacza i nie powoduje bólu głowy, a pomieszanie
nut ciepłych z zimnymi sprawia, że Sage&Citrus jest idealna na każdą porę
roku. Tego typu połączenia zapachowe szałwii z cytrusami w swojej ofercie ma
kilka marek, w tym Kringle Candle, które po raz pierwszy oczarowało mnie tym
zielonym cudem. Jest to jednak kompozycja znacznie słodsza, mniej ziemista i
chłodna, ale wciąż bardzo wyrazista i świeża.
Więcej: Yankee Candle po raz pierwszy
Jaki
był Twój luty? Obfitował w dużo wrażeń czy minął w mgnieniu oka bez zauważenia?
Pozdrawiam!
Kasia
Ta maska z Origins przewija się ostatnio tak często na blogach, że już dzisiaj przynajmniej 4x wyświetliłam ją w Google w rozmyślaniach, czy aby jej nie zakupić. Czytałam jednak, że trzeba używać jej z rozwagą, bo może zapychać. Zestaw pędzli mam zamiar sobie sprawić na prezent w niedalekiej przyszłości, ale u mnie będzie to Zoeva :)
OdpowiedzUsuńBałam się bardzo zapychania, bo skład jest dość bogaty, ale u mnie nic takiego nie wystąpiło. Nie używam maski po peelingach czy maseczkach oczyszczających, a rano zmywam ją porządnie z twarzy. Pędzle Zoeva są fajne, kupiłam jeden do eyelinera, razem z zestawem MBrush.
UsuńMam chęć na pędzle Maxi. Może kiedyś sobie sprawie :)
OdpowiedzUsuńPolecam, są świetne :)
UsuńPędzle wyglądają zachęcająco :)
OdpowiedzUsuńuwielbiam maskę Origins DrinkUp :)
OdpowiedzUsuńSet Burgundy Collection jest w drodze do mnie, potem biorę pod lupę pędzle Gossa i sfinalizuję zakupy z Hakuhodo - wtedy poczuję się spełniona. Chyba LOL
OdpowiedzUsuńPojawią się następne ;)
UsuńNie znam żadnego z pokazanych przez Ciebie produktów, ale od dłuższego czasu kuszą mnie produkty Origins. Wiem, że Drink Up raczej nie jest dla mnie ze względu na to, że należy trzymać ją całą noc na buzi, a ja za takimi rozwiązaniami nie przepadam, ale ciekawi mnie krem i ta oczyszczająca maseczka :) Buźka!
OdpowiedzUsuńDrinkUp występuje też w innej wersji, którą można nałożyć na 10 minut i zmyć :)
UsuńMBrush By Maxineczka marzą mi się od dawna ;) Taki dotyk luksusu, daj znać jak się spiszą po dłuższym stosowaniu.
OdpowiedzUsuńMam dwa pędzle z kolekcji klasycznej od ponad roku i sprawdzają się bez zarzutu. Włosie świetnie się użytkuje, dobrze pierze, szybko schnie, zachowuje kształt i nic nie wypada ze skuwki. Naprawdę warto poświęcić na nie złotówki. Mam wiele innych pędzli różnych marek i dopiero piorąc je, próbując utrzymać w czystości i dobrym stanie, przechodzą prawdziwy test tego jak porządnie są wykonane. MBrush są jednymi z najlepszych.
UsuńChyba wiem, o co Ci chodzi z tą książką. Też mnie rażą niektóre maniery pisarskie Amerykanów - ta niby poprawność, ale jakaś taka nieprawdziwa, na pokaz. I jeszcze takie sztywne trzymanie się pewnych reguł i schematów. nie czytałam tej książki i choć lubię góry i książki o nich, teraz nie mam chęci po nią sięgnąć. Jest wiele innych książek o górach i nie tylko. :-)
OdpowiedzUsuńPo przeczytaniu tej książki, nie mam na razie ochoty na inne pozycje o górach, chociaż niektóre wyglądają bardzo ciekawie. Autor i sposób w jaki został wykreowany bardzo mnie do siebie zraził. Teoretycznie język i koncepcja są w porządku, ale głównemu bohaterowi wiele można zarzucić.
UsuńMaskę Drink Up Instensive poznałam niedawno, ale rozkochała mnie w sobie totalnie 😍😍😍
OdpowiedzUsuńO masce z Origins słyszałam tak wiele dobrego, że na pewno się na nią skuszę! Obecne wahania temperatury, niestety, nie sprzyjają mojej skórze :( Pędzle Maxi pokochałam i już nie wyobrażam sobie mojej pracy bez ich obecności :) <3
OdpowiedzUsuńMój luty był intensywny i bardzo szybki. :) A u Ciebie tyle wspaniałości.. nie wiem na co mam ochotę najpierw :D
OdpowiedzUsuńMam ochotę na maskę Origins :)
OdpowiedzUsuńMuszę wreszcie Originsa wypróbować :)
OdpowiedzUsuńBardzo ciekawi mnie ta książka o wyprawie na Everest. Mimo wszystko Twoja opinia mnie jednak zachęciła - jestem ciekawa tej perspektywy. Na pewno przeczytam :) Choć planuję zacząć od książek polskich autorów, już mam przygotowaną biografię Wandy Rutkiewicz :)
OdpowiedzUsuńWarto samemu wyrobić sobie opinię o książkę :) Biografię Wandy Rutkiewicz też mam, ale najpierw chyba sięgnę po inne pozycje związane z himalaizmem.
Usuń